– Nic w tym dziwnego, że Valarowie odwrócili się od nas, nie zapominaj – powiedział Hisíwë, naraz poważny.
– Raczej my od nich – sprostował Isilwë.
– O nie – oburzył się. – Najpierw to oni zostawili tych tutaj, Szarych Elfów. Na pastwę Nieprzyjaciela, wszelkiego złego stworzenia i ciemności. Zabrali sobie tylko nas, bo im się spodobaliśmy. Jak dzieci, które zabierają do domu ulubione zabawki, a zepsute zostawiają w lesie, by spróchniały.
Uspokój się – powiedziałem mu w ósanwë, lecz zdawał się mnie nie słyszeć.
– Im Aratarowie nie dali swej łaski, nie odpędzili mocą światła strachu i nie dali im wiedzy – nie podniósł głosu, a jednak wydało się, że słowa te aż odbiły się od kamiennych murów.
Zaległa cisza.
W sali słychać było tylko głośny szum morza i wiatru za oknami. W wejściu stał Aranhil. Spojrzał w naszą stronę i zaraz spuścił wzrok. Sięgnął dłońmi pod szyję i rozpiął płaszcz, złożył go na ławie.
– Pomiędzy łańcuchem ciągnącym się na wschód a pasmem nadmorskim, aż do linii mokradeł nikogo nie spotkałem – powiedział cicho. – Dalej się nie zapuszczałem, ale Mithlin przeszedł wzdłuż gór na północny wschód od Linaewen.
Czułem, jak powoli rozluźniają mi się napięte mięśnie, gdy słucham tego głosu, delikatnego, jak dotknięcia piórem.
– Tam stoją straże Fingona – mówił dalej. – Jest spokojnie.
– A Mithlin? – spytała Tônril.
– Spotkałem go przy Cirith Ninniach. Ruszył ku Annon-in-Gelydh, jak się umówiliśmy. Ja stamtąd zawróciłem, idąc wzdłuż wybrzeża.
– Dziwne, że się nie spotkaliśmy – rzekł Mori siedzący pod ścianą. – Dopiero co wróciłem, idąc północną drogą.
Sindar nic na to nie odpowiedział.
Przyglądałem mu się. Wzrok miał często wbity w podłogę. Ale to przy nas. Gdy nie czuł się obserwowany, badał otoczenie z zadziwiającą uwagą. Miał duże ciemnoszare oczy, w które nie lubiłem patrzeć. Ich smutek bolał mnie bardziej niż wyrzut w oczach Noldorów Nolofinwëgo. Patrzyłem, jak długimi palcami rozsuwa rzemyki przy karwaszu, i speszyłem się, bo widok ten wywołał we mnie jakąś tkliwość.
*
Po chwili część towarzystwa się rozeszła. Maldan – już jakiś czas temu – bez słowa wstał i wyszedł z sali.
– Chodź.
Podniosłem oczy. Przede mną stał Rainil.
– Spakowałem dla ciebie śniadanie – rzekł – bo, jak się domyślam, nic jeszcze nie zjadłeś.
– Idę, a meldonya[1]. – Wstałem od stołu.
[1] A meldonya (quen.) – mój przyjacielu.