Deep inside the silence staring out upon the sea
The waves are washing over half forgotten memory...

25 lutego 2010

Rilyanárë - 9.

Idąc wzdłuż morza, Rainil śpiewał o Belegaerze i o pieśniach Ulma dudniących w głębinach, o srebrzystych rybach z Morskiego Królestwa, duchach wodnych przybierających postać pięknych kobiet o skórze iskrzącej się diamentowo i złociście, o pięknych pałacach podmorskich, których ściany wyłożone są macicą perłową. Jego niski ciepły głos współbrzmiał z miękkim szumem fal, i pomyślałem, że sam Ulmo usłyszał śpiew Rainila i z głębi fal grał dla niego na wielkich muszlach.

Wiatr znad wody nadymał moją tkaną srebrnymi nićmi tunikę, więc zamknąłem oczy i rozłożyłem szeroko ręce, wyobrażając sobie, że jestem ptakiem łapiącym oddech Manwëgo pod skrzydła. Poprzez szum morza dobiegały mnie słowa pieśni:

Łabędzie łodzie płyną w świetle odległych liści Laurelinu,

Eldarów żagle w dali mgielnej na falach błyszczą seledynu.

Ilmenu perły - rozpalone Silpionu krople - rozświetlają


rozległe plaże wygładzone palcami Ulma, lśniące blado.

Błękitnych płócien dłonią smukłą dotknąłem, w liny zaplątaną,

klejnoty z pluskiem wpadły w lustro, w ukwiałów liście, żółwi stado.

Wingildi wyszły rozbłyskując z pałaców, więc im skłońmy głowy

Błogosław nam, o Wielki Ulmo, zielonym płaszczem otulony...

Była to pieśń Telerich z Zatoki Eldamaru, o okrętach zbudowanych przez srebrnowłosych szkutników. Słowa ledwo przebijały się przez szum morza i plusk fal rozbijających się o skały, a jednak słyszałem je wyraźnie, jakby woda wygrywała specjalnie dla tych słów ułożoną muzykę...

21 lutego 2010

Rilyanárë - 8.

– A więc nigdy nie wrócimy?

– Co znaczy „nigdy”? – przesypywał piasek przez palce.

„Nigdy”  – napisałem na piasku i wpatrywaliśmy się przez jakiś czas w to słowo.

– Mów, co chcesz – powiedziałem, zasypując tengwy szybkim ruchem ręki. – Ja wierzę, że Następcy będą wiedzieli więcej niż my, będą znali odpowiedzi na nasze pytania.

Wzruszył ramionami. Milczał.

– Wiem, co byś powiedział – kontynuowałem – że jak niby mogliby wiedzieć coś więcej niż Valarowie. Ja myślę, że i Valarowie wszystkiego nie wiedzą, jak mówił na wiecu Fëanaro. Młodsze Dzieci Ilúvatara nie w Amanie się narodzą. My tu przyszliśmy, by poznać od nich Prawdę.

Spojrzał na mnie z wątpiącym uśmieszkiem.

– Może oni dowiedzą się czegoś od Eru, czegoś nowego, czego Valarowie nie zdążyli usłyszeć, zanim zstąpili na Świat – dodałem.

– Obyś się nie rozczarował. – Wyciągnął z torby owoce i zaczął jeść. Wyczuł moje wzburzenie, spojrzał na mnie drwiąco. Rzucił mi jabłko i dodał: – No już! Biegnij ich szukać.

Żachnąłem się.

Coraz silniej wiało od morza. Wokół nas głośno krzyczały mewy, zawieszone na rozpostartych skrzydłach na wietrze nad falami.

Wstałem i ruszyłem ku wodzie. Fale zalewały mi stopy, wiatr rozwiewał włosy, mogłem być szczęśliwy w tej chwili. Ale nie potrafiłem. Nie umiałem oddzielić się od przeszłości i przyszłości, zamknąć się w małej przestrzeni tu i teraz. Zbyt wiele miałem wątpliwości, a wielu spraw nie chciałem wyjaśniać – musiałbym sięgnąć głęboko w siebie. A tego nie chciałem.

15 lutego 2010

Rilyanárë - 7.

– Rilyanárë mój drogi... – westchnął. – Ja się wcale nie skarżę. Może jest tak, że widząc obecność tych „brudów”, jak to nazywasz, widzę chorobę, która toczy Ardę – ruszył ku plaży.

– Przyjdą Następcy i ją uzdrowią! – zawołałem za nim.

Zawrócił. Podszedł do mnie, ujął moją twarz w dłonie i wpatrzył się w moje oczy.

– Zmieniliśmy się – powiedział łagodnie. – Tak jak każdy upadek i błąd uczy dziecko i zmienia je, by dojrzało w mądrości. Lecz gdy wymagać od zbyt młodego elfięcia zbyt wiele jak na jego wiek, będzie popełniać błąd za błędem i zajdzie w nim szkodliwa zmiana, która zostanie jak skaza na jego duszy, gdy dorośnie. – Zabrał dłonie i odwrócił się.

Patrzyłem w błękitniejący horyzont i czułem, jak oczy zaczynają piec mnie od łez. Rainil mówił dalej:

– Przybyliśmy do Endoru, lecz nie odrobiliśmy zaległych lekcji. My jesteśmy dziećmi, które, wywyższając się ponad Opiekunów, uciekły z domu, pewne w swojej zarozumiałości, że same sobie poradzą.

– Jakoś sobie radzimy – powiedziałem.

– Jakoś! – prychnął.

Wpatrywałem się w morze. Musiałem przyznać, przynajmniej przed samym sobą, że na przekór wszystkiemu wierzyłem w opiekę Valarów, na przekór przysiędze Fëanára i słowom Eonwëgo. Może i byłem „dzieckiem”, które uciekło z domu, ale również „dzieckiem”, które naprawdę wierzyło, że rodzic idzie jego śladem i wciąż chroni przed upadkiem.

– Jedynie ta wiara właśnie pozwala mi żyć, że mimo skażenia świata, będącego źródłem samowoli Morgotha, świat ten zdąża do swojego określonego celu, takiego, jaki dla niego zaplanował Eru Ilúvatar. Jaką pomyłką w przeciwnym razie byłoby istnienie Eldarów, których los na zawsze złączony jest z Ardą?

– Nie dziwi mnie dlatego i nasza samowola, jest ona wprost pochodną nieposłuszeństwa Morgo...

– Przestań! Na Vardę Najjaśniejszą i Miłosierną Niennę, nie porównuj nas do... – urwałem.

Odetchnąłem głęboko, by się uspokoić, ogarnąć myśli.

Gdzie szukać światła niezbędnego do życia i wiary w to, że nie jesteśmy przeklęci? – zastanowiłem się. Skąd czerpać siłę niezbędną do przezwyciężania przeciwności losu i do ciągłej pełnej gotowości w oczekiwaniu na nieodwołalną wojnę?

Szukałem tych najjaśniejszych myśli, tych pełnych siły i wiary.

Lecz w wierze tej byłem odosobniony i czasami wydawała mi się słaba jak pajęcza nić.

W głębi duszy nie mogłem nie zgadzać się z moim przyjacielem w wielu sprawach, ale nie mogłem też pogodzić się z gorzką prawdą, którą chciałem widzieć inaczej. Czułem, że prawda ta odbiera nam potrzebne w tym świecie siły. Rainil był taki rzeczowy, taki pogodzony ze wszystkim, z polityką książąt fëanorejskich, z nową polityką rozejmu między dwiema gałęziami rodu Finwëgo, a nawet z naszym losem wygnańców.

– Przyjacielu – mówił spokojnie – zachowaliśmy się niedojrzale, opuszczając naszych Nauczycieli, lecz nie znaczy to, że i teraz mamy zachowywać się tak samo, zamykając oczy na wspomnienia naszych własnych czynów.

Przez chwilę milczeliśmy, a ja czułem się jak skarcone dziecko właśnie, będąc żywym przykładem prawdziwości jego słów.

– Okazaliśmy nieposłuszeństwo – zaczął znowu, ostrożnie dobierając słowa – ...albo, mówiąc dokładniej, podjęliśmy decyzję, której konsekwencji nie potrafiliśmy, z braku mądrości i wiedzy, przewidzieć... Ale to i tak nie zwalnia nas z konieczności podołania tym konsekwencjom.

– Chcę ci tylko zwrócić uwagę – powiedziałem – że nasza decyzja opuszczenia Amanu nie była nieposłuszeństwem. – Rainil bawił się źdźbłem trawy, wydawało mi się, że nie interesuje go moje zdanie, mimo to mówiłem dalej: – A skoro nie była sprzeciwem wobec woli Valarów, to uznanie nas za buntowników jest niesprawiedliwe.

Wstał. Otrzepał koszulę. Myślałem, że jest zły, lecz on nagle się zaśmiał.

– To są tylko wspomnienia – rzekł. – Wszystko wspomnienia. A my jesteśmy w tym momencie czasu i cofając się drogą wspomnień, nie wrócisz do Amanu. W ten ani w żaden inny sposób.

Nie mogłem uwierzyć, ale się uśmiechał.

Przewróciłem tylko oczami.

– Nie wytrzymam z tobą – burknąłem.

– Co ty powiesz? – mrugnął i błysnął zębami w uśmiechu.

Schodziliśmy ku plaży.

11 lutego 2010

Rilyanárë - 6.

– Zmieniliśmy się bardzo – powiedział. – Kiedyś wydawało mi się, że wszystko, cały świat i nasze życie, jest poukładane i celowe. Że żyjemy na chwałę Eru, że Valarowie są naszymi nauczycielami, że stanowimy jedność z Ardą, i każda jej cząstka współgra w harmonii z naszymi ciałami i duszami. To było dobre. Tylko, że im bardziej świat na zewnątrz ciemniał i się zmieniał, albo im większą mieliśmy świadomość jego zmiany, tym większą odczuwaliśmy dysharmonię pomiędzy naszymi duszami, a światem. Narastał dysonans pomiędzy Pieśnią o nas a Pieśnią o materii Ardy.

– Co przez to rozumiesz? Nie czułem żadnej dysharmonii w Valinorze.

– To czemu go opuściłeś? – zatrzymał się. – Poza tym Valinor to tylko mała część tego świata, z którym jesteśmy związani. Przecież najmędrsi z nas wiedzieli, że w Ainulindalë wiele pieśni walczyło ze sobą w dysharmonii o przewagę, nie tylko jedna pieśń Melkora. Więc i nam pisana jest walka w konflikcie ze światem. Sam się tylko sobie dziwię teraz, że z własnej woli przywędrowaliśmy do tego obcego jazgotliwego świata...

– Chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy we właściwej Pieśni?

Spojrzał na mnie, unosząc brwi. Uśmiechnął się smutno.

– A ty się czujesz tu na swoim miejscu?

– Ja wierzę, że to ma sens – odparłem.

– Ach! – zaśmiał się, kręcąc głową.

– Posłuchaj mnie, to, że nie rozumiemy do końca tego świata, nie znaczy, że jest nam wrogi.

– A nie jest?

– Nie znaczy, że jest nam wrogi, tylko, że my nie rozumiemy sensu tych wydarzeń. On może być zatarty, ukryty przed naszymi oczyma, tak jak główne tematy podawane przez Ilúvatara w Wielkiej Muzyce zatarte były dysonansami Morgotha. Ale żaden z fałszów Nieprzyjaciela nie zmienił ostatecznego sensu przeznaczenia naszego i losu Ardy. Jest, jak miało być, i ja w to wierzę. Jest tak, jak chciał Jedyny. Arda została splugawiona przez nikczemność Morgotha, lecz przecież żadne zewnętrzne brudy nie zmieniają istoty rzeczy...

8 lutego 2010

Rilyanárë - 5.

Morze rozbijało się o wystające tu i ówdzie skały, pomiędzy nimi bielił się piasek, wygładzany cierpliwą ręką wody. Wysoko pod niebem wiatr musiał być bardzo silny, bo chmury wyglądały jak białe nici rozciągnięte na błękitnym płótnie.

– Jak myślisz, jacy będą Następcy? – spytałem.

– Nie wiem.

– Myślę, że będą podobni kwietnym Majarom z orszaku Yavanny.

Szedł z przymkniętymi oczami, wiatr rozwiewał mu włosy.

– O twarzach jaśniejących światłem Eru – mówiłem – oczach płonących Niezniszczalnym Płomieniem, doskonałe ukoronowanie dzieła Ilúvatara... – Widziałem w wyobraźni świetliste istoty płynące ponad łąką, ledwie dotykające stopami źdźbeł traw, i uśmiechnąłem się do tej pięknej wizji.

– Proszę cię, Rilyanárë... – odezwał się Rainil cicho, rzucając mi zmęczone spojrzenie.

– Czyż nie będą piękni i mądrzy? Myślisz, że będziemy śpiewać pieśni sławiące ich urodę, wielkość i światło ich fëar? Świat stanie się lepszy, gdy obudzi się na nim wiele nowych istot Światła... Wierzę, że wszystko się odmieni, skończy się skażenie Ardy, nowe Dzieci Eru uleczą jej piekące rany...

Zamilkłem, bo nagle ogarnął mnie żal i smutek, jakby przeczucie, że moje nadzieje są płonne. Rainil tylko patrzył na mnie poważnie, z troską w oczach.

7 lutego 2010

Vinyamar - góra Taras i zabudowania



Wyszliśmy z zamku wschodnim wyjściem. Tu znajdował się szeroki plac, który przez większość doby okryty był cieniem. Nawet w pogodne dni długo trzeba było czekać, zanim Anarowi udało się wychylić spoza wysokiego skalnego masywu. Góra wznosiła się nad zamkiem od wschodu, jej szczyt w deszczowe dni ginął w chmurach...

4 lutego 2010

Rilyanárë - 4.

Wyszliśmy z zamku wschodnim wyjściem. Tu znajdował się szeroki plac, który przez większość doby okryty był cieniem. Nawet w pogodne dni długo trzeba było czekać, zanim Anarowi udało się wychylić spoza wysokiego skalnego masywu. Góra wznosiła się nad zamkiem od wschodu, jej szczyt w deszczowe dni ginął w chmurach. Tam, gdzie plac zaczynał się wspinać na stok góry, wznosił się wysoki kamienny mur zwieńczony blankami, stanowiący zarówno ochronę przed wrogiem, dzikimi zwierzętami, jak i osuwającymi się zboczem kamieniami po ulewnych deszczach. Bezpośrednio za nim rosły gdzieniegdzie drzewa, krzewy zaś pięły się wysoko po zboczu, by poddać się dopiero pod samym podniebnym szczytem. W trzech miejscach z muru wyrastały niewysokie wieże, mieszczące niewielkie pomieszczenia dla strażników. Mur zawijał łukiem ku łące otwierającej widok na Belegaer i przechodził w szeroką bramę łączącą się z północnymi zabudowaniami zamku. Tam znajdowały się pomieszczenia gospodarcze, główny spichlerz, stajnie, zbrojownie.

Zbocze góry Taras, na którym Sarafinwë zbudował swoją siedzibę, opadało łagodnie w stronę morza, rozciągając się niby wygrzewające się na słońcu zwierzę i tworząc rozległy stopień górujący nad wcinającym się w Morze przylądkiem.

Po południowej stronie zamku wznosiły się czarne skały, o które opierały się jego mury. Zamek wcinał się w granit, tak że część południowych pomieszczeń wykuto w litym kamieniu. Dalej na stromym południowym zboczu pojedyncze skały wyrastały, niby zęby, wśród świerków, stanowiąc naturalny ostrokół chroniący Vinyamar. Las ciągnął się daleko na południe i wschód. Zamek niezmiennie zachwycał mnie swoją surowością: białe mury wzniesione na czarnych fundamentach.

Skręciliśmy w lewo i przeszliśmy przez Główną Bramę, a potem znów w lewo, wzdłuż murów, środkiem szerokiej drogi. Po prawej stronie rozciągała się jesienna piękna łąka, z uginającymi się od wiatru trawami. Mijaliśmy wysokie białe posągi wyobrażające mężczyzn i kobiety. Postacie miały rozpuszczone włosy, spływające na plecy, tuniki, takie, w jakich chodziliśmy w Amanie, zdawałoby się, że to obraz naszego wspomnienia, gdyby nie to, że twarze ich były surowe, na każdym czole widniała diamentowa gwiazda, a każda postać trzymała w dłoni miecz. To dzieła tych, którzy przeszli Helcaraxë. Czułem, że ci, którzy tu mieszkali przed nami i stąd odeszli, są od nas dużo silniejsi.