Deep inside the silence staring out upon the sea
The waves are washing over half forgotten memory...

29 września 2010

Hísiwë - 5.

Ukłoniłem się, czując palące gorąco na policzkach. Zdałem sobie sprawę, że wszystko, co nas otacza, łącznie z roześmianym tłumem, jest tylko tłem. Że tylko my dwaj jesteśmy realni. Jego postać jaśniała, oczy zdawały się płonąć jak noldorskie lampy – błękitnym światłem. Byłem intruzem.

– Wezwała mnie tęsknota twojego serca, przyjacielu. Podążyłem ścieżką twojego marzenia – powiedziałem. – Pozwól mi ukoić twój ból, Maldanie.

A on zajrzał mi w duszę, przerzucał strony księgi moich wspomnień, sięgając daleko do dni młodości. I choć odruchowo zamykałem oczy, chcąc, jak dziecko, ukryć się przed jego wzrokiem, nie wzbraniałem mu wglądu w przeszłość. I otworzył najpiękniejsze stronice z mych lat spędzonych w Valinorze. I wszystko wokół nas się zmieniło...

Stałem na wzgórzu Corollaire, dłoń mamy lekko spoczywała na moim ramieniu. Złota Laurelin Malinalda była w połowie rozkwitu, tak że wszystko dokoła jaśniało jej ciepłym światłem. Silpion zaś spał obok, jego liście drżały okryte rosą, jakby ubrany był w suknię, na którą naszyto perły.

Staliśmy w pewnej odległości od Drzewa, lecz i tak, jak zadarłem głowę do góry, to widziałem nad sobą złotą ulistnioną koronę. Dech mi zapierało – z zachwytu i po wspinaczce na wzgórze. Byłem jeszcze małym elfięciem i był to pierwszy raz, jak zabrano mnie na Ezellohar.

Wtedy odkryłem ze zdziwieniem, że nie rzucam cienia, ponieważ światło unosiło się wokół mnie, rozbłyskało w powietrzu jak chmurki złotego pyłu. I zrozumiałem barwy nieba – nade mną złotosrebrzystego, dalej przechodzącego w połyskliwy błękit, nisko nad ziemią różowiejącego, zlewającego się z fioletowym okręgiem horyzontu.

Byłem w centrum świata.

Wiedziałem, że nie ma innego takiego miejsca i niedorzecznym wydawało mi się, by można było żyć z dala od światła.

Na głowie poczułem dotyk ręki ojca. Uniosłem twarz do góry i czułem, jak na policzkach osiada mgła pachnąca kwiatami i trawą i jak zaczynają kapać mi na głowę krople soku.

– Zobacz mamo! –  zawołałem, pokazując jej umazane złotym płynem ręce. Mama śmiała się, sama ozłocona i piękna jak Varda, tata wziął mnie na ręce i zaczęliśmy schodzić ze wzgórza, a ja wycierałem wilgotne ręce o jego twarz i włosy, zostawiając na nich jaśniejące smugi...

27 września 2010

Hísiwë - 4.

Wiedziałem, że powinienem odejść, lecz nie mogłem po prostu go zostawić. Przyglądałem mu się i nagle poczułem, że jego oczy wbijają się w moje... i szarpnęło mną, jakby liną ktoś pociągnął, zaczepioną o krawędzie naszych źrenic. I po tej linie moja dusza przeszła wprost w jego sen.

I zobaczyłem Drzewa pulsujące światłem. Zobaczyłem ogrody, a w nich tancerzy w jasnych szatach, dzieci w wiankach na głowach i uśmiechy piękne, oczy pełne zachwytu, złote nici błyskające w warkoczach, kwiaty przypięte do sukni. Podbiegłem do nich, by dołączyć do radosnego kręgu. Lecz wewnątrz niego stał Maldan, w stroju, w jakim wyruszał na polowania w lasy na północ od Vinyamaru.

– Odejdź.

W jego oczach zobaczyłem smutek tak bolesny, że i moje serce ogarnął ból. Jasne włosy falowały na wietrze, który wydawał się bardziej drżeniem powietrza od muzyki niż zwykłym wiatrem. Dźwięki dochodziły do mnie jak przez mgłę, wytłumione, a korowód tancerzy zmieniał się przed oczami, jak obrazki z barwnego szkła w obracanym kalejdoskopie.

– Nie zapraszałem cię do świata wspomnień mojej duszy, Hísiwë.

23 września 2010

Hísiwë - 3.

Po jakimś czasie i ja opuściłem komnatę. Z korytarza skręciłem w prawo i ruszyłem ku południowej stronie zamku, minąłem wejście do głównej wieży, aż dotarłem do Wielkiej Sali Turgona. Górny rząd okien rzucał blade światło na przeciwległą kolumnadę. Na zdobionych herbami słupach opierał się, ciągnący się wzdłuż zachodniej ściany, balkon z poręczami wyglądającymi niby przeplatające się gałęzie młodych drzew. Szedłem środkiem po kamiennej mozaice. Pod moimi stopami białym marmurem błyskały gwiazdy wprawione w czarny kamień.

Stamtąd, prowadzony czyjąś tęsknotą, wyczuwaną sercem, skręciłem w boczny korytarz o niskim suficie. Stąd korytarze prowadziły do komnat wykutych w skale, o którą opierało się to skrzydło zamku. Im dalej szedłem, tym coraz większy mrok mnie otaczał. Na tle ciemnej ściany odznaczały się, inkrustowane srebrem i marmurem, odrzwia. Nagle zrozumiałem, dlaczego się tu znalazłem. Na podłodze, oparty o drzwi, siedział Maldan. Z głową lekko pochyloną na jedno ramię, zdawał się wpatrywać w ścianę naprzeciwko. W prawie zupełnej ciemności jego oczy jaśniały takim blaskiem, jakby wpatrywał się w koronę Drzewa podczas jego Pełni. Zatrzymałem się niedaleko. Powoli usiadłem naprzeciwko. Na ramiona i piersi spływały mu włosy – jaśniejące lekko pasma. Pojedyncze nitki czepiały się muru za nim. Jego źrenice powoli, bardzo powoli się przesuwały, jakby śledził coś wzrokiem. Spał.

19 września 2010

Hísiwë - 2.

Wkrótce morze zaczęło się srebrzyć, migotać daleko u złączenia z niebem. Postać Tônril ciemniała na tle okna. Dziewczyna już nie grała, lecz z głową pochyloną siedziała, obejmując ramieniem harfę. Nastawał nowy dzień – nowe mgnienie światła w Wiecznej Nocy.

W półmroku i ciszy siedzieliśmy nadal – zastygli jak posągi przed pałacem. Ta ziemia budziła się ze snu. Lecz nie my. My trwaliśmy poza czasem, przeliczając doby jak godziny, niezgodni z rytmem tego świata. Tu Serce Ognia pięło się w górę po wschodnim zboczu góry, by niedługo oślepić nas swym płomieniem z ośnieżonego szczytu. A cenny, tak sercu drogi, srebrzysty przedświt mijał szybciej niż czuły dotyk przyjaciela.



– Wszystko się budzi po nocy. – Isilwë podszedł do okien. Mury i kolumnadę górnego tarasu obsiadło morskie ptactwo. Mewy, krzycząc donośnie, przelatywały przed oknami. – Moja kolej pełnienia warty na wieży wypada za drugim zachodem Vásy, więc zostawię was na ten czas. Idę wędrować ścieżkami snu – rzekł, uśmiechając się lekko. – Zmienia się wiatr i noc dziś była o wiele chłodniejsza niż dotychczas. Niech Manwë będzie dla was łagodny. – Podszedł do Murwen. Patrzyli sobie przez kilka chwil w oczy, po czym wyszedł z sali.

Mori ustawił na stole tacę z pieczywem i dwa dzbany. Wziąłem kromkę chleba, nalałem do kubka wody i wina. Rilyanárë zebrał w koszyk przygotowane dla wartowników przez Morifindëgo owoce w cieście i dzban z wodą i wyszedł.

9 września 2010

Hísiwë - 1.

Była noc. Gwiaździsta i bezchmurna. Takie niebo czasem widywałem na obrzeżach Amanu, poza Pelóri. I takie noce, jak ta tutaj w Vinyamarze, przypominały mi czas, w którym wędrowałem wybrzeżem Valinoru, mając po jednej ręce wysokie góry z aureolą światła ponad szczytami, a po drugiej wielkie morze, w którego śpiew się wsłuchiwałem. I tutaj, choć na innej ziemi, było to samo morze. I chociaż tam noc wtedy trwała wiecznie, a tu krótko, ledwie kilka chwil, zbyt mało, by nasycić oczy obrotami gwiazd – wiedziałem, że są to te same gwiazdy, świecące nad taflą morza, w którym mieszka Ulmo. Patrzyłem na niebo i ginący w nim Belegaer poprzez duże okno zwieńczone u góry ostrym łukiem. Jego ramy wypełniał witraż z szybek w kształcie liści.


Przed świtem wyszedłem i ruszyłem w dół schodami do głównej sali, gdzie prawie zawsze ktoś z nas przebywał. Tu się zbieraliśmy, by omówić sprawy, wyznaczyć straże na kolejne doby, usłyszeć wieści od powracających ze zwiadów. Z tej komnaty otwierały się szerokie drzwi na pomieszczenia kuchenne. Całą zaś zachodnią ścianę stanowiły filary rozszerzające się do góry – niczym drzewa o wysoko rozgałęziających się koronach – przedzielone witrażowymi oknami. Szyby u dołu barwiły światło na zielono i błękitno. Na środkowej kamiennej ławie zawsze paliła się lampka oliwna. Dbał o nią Arëtano, on też najczęściej zajmował się sprawianiem zwierzyny, przygotowaniem wina, kontrolowaniem zapasów. Pomagała mu Curuwen, która piekła dla nas chleb. Zboże sprowadzaliśmy z Hithlumu od Noldorów Nolofinwëgo, z którymi dzięki naszemu Królowi Nelyafinwëmu[1] zawarliśmy pokój w siódmym roku słonecznym nowej ery.

I teraz też siedziało tu kilkoro z nas. Tônril grała na harfie. Usiadłem pod ścianą. W sali panował półmrok, a przez szyby widać było ciemne fale wzburzonego w dole morza. Sylwetka Tônril i jej harfa prawie wtapiały się w to szaro połyskujące szklano-wodne tło. W drugim kącie sali Rilyanárë opierał głowę na ramieniu Fanyalaurëgo, obaj zasłuchani wpatrywali się w dziewczynę. Mori, siedzący najbliżej kuchni, jadł, odrywając po kawałku chleba z niewielkiego bochenka. Murwen siedziała nieopodal, wtulona w ramiona Isilwëgo.

A muzyka dźwięcznie układała się na szumie morza. Fale za oknami biły o czarne skały u stóp białych tarasów, a dźwięki harfy rozsypywały się między ich uderzeniami jak perły rzucane na brzeg. Ta muzyka była piękna jak plaże w Alqualondë usiane lśniącymi klejnotami. Sam widziałem dzieci Telerich rozsypujące perły na wybrzeżu i układające z lśniących kamieni wzory na piasku – kwiaty o łodygach ze szmaragdów, na których liściach, niby krople rosy, lśniły perły, a pąki pyszniły się czerwienią rubinów. Taka była ta muzyka – nie jak dzieło skończone, lecz jak tworzenie dzieła. Każda trącona struna wydawała się klejnotem spadającym w falę łamiącą się u brzegów. Dłonie Tônril unosiły się w rytm fal monotonny, a jednocześnie nierówny, zdawały się akompaniować wielu pieśniom naraz – wszystkim złączonym w jeden głęboki i szumiący śpiew wody.


[1] Nelyafinwë – quenejskie imię ojcowskie, czyli oficjalne, Maedhrosa.

Wszystkie części opowieści: