– Po coś mi przypomniał? – zapytałem.
– I będę przypominał. I inni też będą przypominać. I ty sam nigdy nie zapomnisz – rzekł i poszedł do swojej części komnaty.
Przebierał się za filarem, stojącym pośrodku przejścia, które oddzielało od siebie dwie części pomieszczenia. Od kolumny do sąsiedniej ściany rozpięta była zasłona haftowana złotą i zieloną nicią. Słyszałem dźwięk otwieranego i zamykanego wieka od skrzyni, szelest tkanin.
Już wiedziałem, lub domyślałem się, dlaczego zaszyłem się w tej kamiennej jaskini: bo tu nie widziałem, jak zmieniają się w zawrotnym tempie noc i dzień, tu nie smucił mnie świat swym rozkładem, życie wzrastające rozpaczliwie szybko, życie rodzące owoce i umierające, by zrobić miejsce dla innego życia. Tu kamienne grube mury tłumiły wszystkie dźwięki, tu nie było słychać nawet szumu morza. Wcześniej sam się sobie dziwiłem, że nie wolałem przestronnej komnaty na którymś z wysokich pięter zamku, z oknami o grubych taflach barwionego szkła, za którymi rozciąga się widok na morze lub zielony stok góry. Jakbym chciał się schować w najciemniejszym kącie tej budowli, lecz nie wiedziałem, przed czym.
Cała nasza grupa w Vinyamarze... Nie rozmawialiśmy o tym, ale to, że zasiedliliśmy wszyscy tę samą część zamku i nawet nie spojrzeliśmy w stronę pałacyków zdobiących podnóże Tarasu, o czymś świadczyło. Nie obawialiśmy się żadnego bezpośredniego zagrożenia, a też nie byliśmy na tyle zżyci ze sobą, by pragnąć ciągłego swojego towarzystwa. To było coś innego.
– Rainil... – szepnąłem. Płomyk najbliższej świecy zachybotał, a wraz z nim drgnęły cienie.
– Słucham cię, a meldonya.
Ale nic nie powiedziałem.
Pomyślałem tylko, że nawet jeśli wszyscy się tak bardzo pomyliliśmy, to przynajmniej możemy czułą myślą uchronić nasze dusze przed zwątpieniem.
Cicho skrzypiało pióro po pergaminie. Rainil pisał przy świetle świec – wiersz lub pieśń, lub może jakieś usłyszane od Fanyalaurëgo opowieści.
Dziękuję, pomyślałem.
Na moment pióro się zatrzymało.
Uśmiechnąłem się.
Koniec pierwszej opowieści