Deep inside the silence staring out upon the sea
The waves are washing over half forgotten memory...

Wspomnienia Rilyanárëgo (pierwsza opowieść)

Opowieści te pochodzą ze 157 roku Pierwszej Ery. Są to wspomnienia, sny i impresje ówczesnych mieszkańców Vinyamaru, noldorskiego zamku zbudowanego przez Turgona - syna Fingolfina i Anairë.

Eldarowie przyszli do Amanu dobrowolnie, 
mieli prawo pozostać lub odejść, jeśli chcieli.
Quenta Silmarillion, według świadectw Noldorów

W sali byli już wszyscy oprócz Sindarów. W zasadzie to pomieszczenie było jedynie dużą komnatą przy kuchni, z oknami wychodzącymi na najwyższy taras, która Noldorom Turukána [1] służyła zapewne jako mała jadalnia dla służby lub kucharzy. Właściwa Wielka Sala dawnego Vinyamaru przytłaczała nas swym ogromem – a może to było coś innego... Nie, żebyśmy nie widzieli komnat większych i bardziej okazałych – i nie mówię wcale o samym królewskim pałacu w Tirionie. Ale teraz było nas tu w sumie kilkunastu, w tym dwóch Falathrimów. I wnętrza zdobione płaskorzeźbami wyobrażającymi godło Turukána nie bardzo były nam w smak. Dostosowaliśmy do swoich potrzeb północną część pałacu, czyli tę mniej oficjalną, w której mieściły się kuchnie, spiżarnie, niewielkie komnaty przeznaczone na sypialnie.

– Niech światło Dwóch Drzew jaśnieje w waszych oczach – odezwałem się. Kiwnęli głowami, nie odrywając się od swoich zajęć, kilkoro się uśmiechnęło. Maldan postawił przede mną na kamiennej ławie duży kubek z ciepłym ziołowym napojem.

– Niech światło Amanu nigdy nie przestanie jaśnieć w twej duszy, złotowłosy Rilyanárë – odpowiedział i usiadł naprzeciwko. Złożył dłonie i oparł na nich brodę. Spojrzałem na niego, kosztując naparu. Maldan – zawsze milczący i poważny, rzadko podejmował z kimś rozmowę. Długie i proste włosy spływały ciemnozłotą falą na jego ramiona. – Czy wracasz szczęśliwy z podróży?

Chciałem odpowiedzieć, że owszem, że na skrzydłach snu przemierzam Wielkie Morze i w ślad za wędrującym na Zachód Anarem podążam świetlnym szlakiem ku Błogosławionemu Królestwu. Ale poczułem chłód, jakby wiatr północny sięgnął mojej duszy. Więc milczałem, szukając w sobie wspomnienia jasnego Valmaru. Maldan patrzył na mnie spokojnie, również jakby nieobecny, bardziej podobny do posągu zdobionego złotem. Nigdy nie widziałem, żeby na jego ustach kiedykolwiek gościł uśmiech.

Objąłem dłońmi ciepły kubek. Zajrzałem we własny umysł i sprawdziłem jego bramy.

– Ja czasami wędruję daleko... – powiedział cicho, głosem pozbawionym emocji. Przymknął oczy.

Może był po prostu senny, tak że odczuwałem jego zmęczenie...? Jednak nie... Kiedy pełnił wartę? Wydawało mi się, że ostatnio nie wyznaczaliśmy go do pełnienia straży na wieży. Był jednym z tych, którzy odeszli z Amanu ciałem, lecz nie całkiem duszą.

Fëa zdaje się za każdym razem wybierać: zostać tutaj, czy podążyć na Drugi Brzeg – dodał.

Zacisnęło mi się gardło. Nie potrafiłem powiedzieć żadnego ciepłego słowa, które by przyniosło mu ulgę. Zrozumiałem, że nie chcę współodczuwać jego smutku, ponieważ napełnia moje serce trwogą i chłodem. Że w którymś momencie życia tutaj utraciłem umiejętność pocieszania moich braci, jakbym skąpił im swojego ciepła, jakbym bał się, że i moja dusza się podda, gdy wyczerpie się jej światło. Coś złego się tu z nami stało, ale nawet nie chciałem o tym myśleć. Nie chciałem patrzeć w nieobecne oczy Maldana, w których bałem się ujrzeć zimną niemą rozpacz. A może bałem się w tych oczach – niby szarych lodowych lustrach – ujrzeć siebie.

Upiłem łyk gorącego napoju.

Maldan, odwrócony do mnie bokiem, oparty łokciem o ławę, przyglądał się dwóm elfom z naszej grupy – jeden drugiemu plótł warkocze. Tônril i Curuwen rozmawiały półgłosem, Rainil rozmawiał o czymś ze zmęczonym, opartym ciężko o ścianę Morifindëm, śmiał się swoim cudownym śmiechem, gestykulując szeroko. Mori wrócił z długiej zwiadowczej podróży – przez ostatnie pięć tygodni patrolował północną część wybrzeża, także za Cirith Ninniach. Zawrócił, gdy drogę zagrodziła mu rzeka spływająca z Ered Lómin do morza.

Patrzyłem na nich i rozmyślałem o naszym zajmowaniu się tym zamkiem. Od czasu jak przez straże Nolofinwëgo [2] przedarł się oddział Nieprzyjaciela, wzmocniono posterunki nie tylko wzdłuż granic, ale także na wybrzeżu. Tamten oddział wroga szybko został pokonany, a ciała orków pochłonęły fale w fiordzie Drengist. Już wcześniej z pomocą Sindarów umocniliśmy przystanie w Brithombarze i Eglareście. Złotowłosy Findaráto próbował zbudować twierdze wzdłuż wybrzeża Beleriandu na wzór Vinyamaru kuzyna swego Sarafinwëgo [3].

– Bo Falathrimowie to beznadziejni budowniczowie. A zwłaszcza nie mają pojęcia o obróbce kamienia – powiedział Isilwë, dosiadając się. Spojrzałem tylko, i przyszło mi do głowy, że powinienem trochę ciszej myśleć.

Hisíwë na te słowa wybuchnął śmiechem. Isilwë uśmiechnął się szeroko, błyskając zębami.

– Sindarowie – rzekł Hisíwë, krzywiąc się. – Czym oni chcieli się chronić przed niebezpieczeństwem? Zasiekami z cierni? Dzikie zwierzęta pleniące się i żyjące tak szybko, że trudno zdążyć je upolować, zanim czas ich dobiegnie końca i same nie zginą, mogłyby stanowić dla nich zagrożenie i wyprzeć ich z tych tak zwanych umocnień!

– Waż, co mówisz – powiedziałem niezbyt głośno, spoglądając nieznacznie na boki, lecz się uśmiechnąłem.

– Kochani Edhil mogliby poczuć się urażeni – z przekąsem dodał Isilwë. – Nasi bracia jednak słusznie ich tak nazywają: szare twarze i ciemne oczy, lecz nie tak ciemne, jak dusze tych, co odmówili wędrówki na Zachód. A widziałem paru z nich, tak mi się wydaje, gdy wracałem z Krainy za Siedmioma Rzekami, w której rządzi Morifinwë [4], piękny syn naszego Fëanára, miej litość nad jego duszą, Mandosie.

– I nie tylko plemię Moriquendich zamieszkuje tamtejsze lasy, kryjąc się wśród drzew jak nocne ptactwo – powiedział Hisíwë szeptem, unosząc brew – ale i inne plemię, obce i szpetne tak, że nie dałem wiary, iż są to dzieci Ilúvatara, które po nas mają się narodzić. A włosy im rosną na twarzach!

Teraz już śmiałem się serdecznie, krztusząc się wystygłym już całkiem naparem, wdzięczny im za to wesołe towarzystwo, i za to, że lęk, który wcześniej – w towarzystwie Maldana – zaczaił się do skoku, by ogarnąć moje serce, zniknął.

Oczywiście wszyscy wiedzieliśmy, że to dziwne plemię karłów samo nazywa siebie Dziećmi Aulëgo i że nie są oni zapowiedzianymi Następcami. Ale i tak nie mieściło nam się w głowach, że nasz Valar mógłby powołać do życia tak dziwaczne istoty. Część z nas żartowała czasem, że toż stracić można szacunek dla czcigodnego Kowala, i że jeszcze trochę, a spodziewać się będziemy Dzieci Ulma, albo i Dzieci Manwëgo... – a wszystkie te słowa naprawdę były owocem rozgoryczenia, że ten, którego zwano Przyjacielem Noldorów, za swoich podopiecznych uważał inne plemię.

– Nic w tym dziwnego, że Valarowie odwrócili się od nas, nie zapominaj – powiedział Hisíwë, naraz poważny.

– Raczej my od nich – sprostował Isilwë.

– O nie – oburzył się. – Najpierw to oni zostawili tych tutaj, Szarych Elfów. Na pastwę Nieprzyjaciela, wszelkiego złego stworzenia i ciemności. Zabrali sobie tylko nas, bo im się spodobaliśmy. Jak dzieci, które zabierają do domu ulubione zabawki, a zepsute zostawiają w lesie, by spróchniały.

Uspokój się – powiedziałem mu w ósanwë, lecz zdawał się mnie nie słyszeć.

– Im Aratarowie nie dali swej łaski, nie odpędzili mocą światła strachu i nie dali im wiedzy – nie podniósł głosu, a jednak wydało się, że słowa te aż odbiły się od kamiennych murów.

Zaległa cisza.

W sali słychać było tylko głośny szum morza i wiatru za oknami. W wejściu stał Aranhil. Spojrzał w naszą stronę i zaraz spuścił wzrok. Sięgnął dłońmi pod szyję i rozpiął płaszcz, złożył go na ławie.

– Pomiędzy łańcuchem ciągnącym się na wschód a pasmem nadmorskim, aż do linii mokradeł nikogo nie spotkałem – powiedział cicho. – Dalej się nie zapuszczałem, ale Mithlin przeszedł wzdłuż gór na północny wschód od Linaewen.

Czułem, jak powoli rozluźniają mi się napięte mięśnie, gdy słucham tego głosu, delikatnego, jak dotknięcia piórem.

– Tam stoją straże Fingona – mówił dalej. – Jest spokojnie.

– A Mithlin? – spytała Tônril.

– Spotkałem go przy Cirith Ninniach. Ruszył ku Annon-in-Gelydh, jak się umówiliśmy. Ja stamtąd zawróciłem, idąc wzdłuż wybrzeża.

– Dziwne, że się nie spotkaliśmy – rzekł Mori siedzący pod ścianą. – Dopiero co wróciłem, idąc północną drogą.

Sindar nic na to nie odpowiedział.

Przyglądałem mu się. Wzrok miał często wbity w podłogę. Ale to przy nas. Gdy nie czuł się obserwowany, badał otoczenie z zadziwiającą uwagą. Miał duże ciemnoszare oczy, w które nie lubiłem patrzeć. Ich smutek bolał mnie bardziej niż wyrzut w oczach Noldorów Nolofinwëgo. Patrzyłem, jak długimi palcami rozsuwa rzemyki przy karwaszu, i speszyłem się, bo widok ten wywołał we mnie jakąś tkliwość.

*


Po chwili część towarzystwa się rozeszła. Maldan – już jakiś czas temu – bez słowa wstał i wyszedł z sali.

– Chodź.

Podniosłem oczy. Przede mną stał Rainil.

– Spakowałem dla ciebie śniadanie – rzekł – bo, jak się domyślam, nic jeszcze nie zjadłeś.

– Idę, a meldonya [5]. – Wstałem od stołu.


Wyszliśmy z zamku wschodnim wyjściem. Tu znajdował się szeroki plac, który przez większość doby okryty był cieniem. Nawet w pogodne dni długo trzeba było czekać, zanim Anarowi udało się wychylić spoza wysokiego skalnego masywu. Góra wznosiła się nad zamkiem od wschodu, jej szczyt w deszczowe dni ginął w chmurach. Tam, gdzie plac zaczynał się wspinać na stok góry, wznosił się wysoki kamienny mur zwieńczony blankami, stanowiący zarówno ochronę przed wrogiem, dzikimi zwierzętami, jak i osuwającymi się zboczem kamieniami po ulewnych deszczach. Bezpośrednio za nim rosły gdzieniegdzie drzewa, krzewy zaś pięły się wysoko po zboczu, by poddać się dopiero pod samym podniebnym szczytem. W trzech miejscach z muru wyrastały niewysokie wieże, mieszczące niewielkie pomieszczenia dla strażników. Mur zawijał łukiem ku łące otwierającej widok na Belegaer i przechodził w szeroką bramę łączącą się z północnymi zabudowaniami zamku. Tam znajdowały się pomieszczenia gospodarcze, główny spichlerz, stajnie, zbrojownie.

Zbocze góry Taras, na którym Sarafinwë zbudował swoją siedzibę, opadało łagodnie w stronę morza, rozciągając się niby wygrzewające się na słońcu zwierzę i tworząc rozległy stopień górujący nad wcinającym się w Morze przylądkiem.

Po południowej stronie zamku wznosiły się czarne skały, o które opierały się jego mury. Zamek wcinał się w granit, tak że część południowych pomieszczeń wykuto w litym kamieniu. Dalej na stromym południowym zboczu pojedyncze skały wyrastały, niby zęby, wśród świerków, stanowiąc naturalny ostrokół chroniący Vinyamar. Las ciągnął się daleko na południe i wschód. Zamek niezmiennie zachwycał mnie swoją surowością: białe mury wzniesione na czarnych fundamentach.

Skręciliśmy w lewo i przeszliśmy przez Główną Bramę, a potem znów w lewo, wzdłuż murów, środkiem szerokiej drogi. Po prawej stronie rozciągała się jesienna piękna łąka, z uginającymi się od wiatru trawami. Mijaliśmy wysokie białe posągi wyobrażające mężczyzn i kobiety. Postacie miały rozpuszczone włosy, spływające na plecy, tuniki, takie, w jakich chodziliśmy w Amanie, zdawałoby się, że to obraz naszego wspomnienia, gdyby nie to, że twarze ich były surowe, na każdym czole widniała diamentowa gwiazda, a każda postać trzymała w dłoni miecz. To dzieła tych, którzy przeszli Helcaraxë. Czułem, że ci, którzy tu mieszkali przed nami i stąd odeszli, są od nas dużo silniejsi.

Morze rozbijało się o wystające tu i ówdzie skały, pomiędzy nimi bielił się piasek, wygładzany cierpliwą ręką wody. Wysoko pod niebem wiatr musiał być bardzo silny, bo chmury wyglądały jak białe nici rozciągnięte na błękitnym płótnie.

– Jak myślisz, jacy będą Następcy? – spytałem.

– Nie wiem.

– Myślę, że będą podobni kwietnym Majarom z orszaku Yavanny.

Szedł z przymkniętymi oczami, wiatr rozwiewał mu włosy.

– O twarzach jaśniejących światłem Eru – mówiłem – oczach płonących Niezniszczalnym Płomieniem, doskonałe ukoronowanie dzieła Ilúvatara... – Widziałem w wyobraźni świetliste istoty płynące ponad łąką, ledwie dotykające stopami źdźbeł traw, i uśmiechnąłem się do tej pięknej wizji.

– Proszę cię, Rilyanárë... – odezwał się Rainil cicho, rzucając mi zmęczone spojrzenie.

– Czyż nie będą piękni i mądrzy? Myślisz, że będziemy śpiewać pieśni sławiące ich urodę, wielkość i światło ich fëar? Świat stanie się lepszy, gdy obudzi się na nim wiele nowych istot Światła... Wierzę, że wszystko się odmieni, skończy się skażenie Ardy, nowe Dzieci Eru uleczą jej piekące rany...

Zamilkłem, bo nagle ogarnął mnie żal i smutek, jakby przeczucie, że moje nadzieje są płonne. Rainil tylko patrzył na mnie poważnie, z troską w oczach.

– Zmieniliśmy się bardzo – powiedział. – Kiedyś wydawało mi się, że wszystko, cały świat i nasze życie, jest poukładane i celowe. Że żyjemy na chwałę Eru, że Valarowie są naszymi nauczycielami, że stanowimy jedność z Ardą, i każda jej cząstka współgra w harmonii z naszymi ciałami i duszami. To było dobre. Tylko, że im bardziej świat na zewnątrz ciemniał i się zmieniał, albo im większą mieliśmy świadomość jego zmiany, tym większą odczuwaliśmy dysharmonię pomiędzy naszymi duszami, a światem. Narastał dysonans pomiędzy Pieśnią o nas a Pieśnią o materii Ardy.

– Co przez to rozumiesz? Nie czułem żadnej dysharmonii w Valinorze.

– To czemu go opuściłeś? – zatrzymał się. – Poza tym Valinor to tylko mała część tego świata, z którym jesteśmy związani. Przecież najmędrsi z nas wiedzieli, że w Ainulindalë wiele pieśni walczyło ze sobą w dysharmonii o przewagę, nie tylko jedna pieśń Melkora. Więc i nam pisana jest walka w konflikcie ze światem. Sam się tylko sobie dziwię teraz, że z własnej woli przywędrowaliśmy do tego obcego jazgotliwego świata...

– Chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy we właściwej Pieśni?

Spojrzał na mnie, unosząc brwi. Uśmiechnął się smutno.

– A ty się czujesz tu na swoim miejscu?

– Ja wierzę, że to ma sens – odparłem.

– Ach! – zaśmiał się, kręcąc głową.

– Posłuchaj mnie, to, że nie rozumiemy do końca tego świata, nie znaczy, że jest nam wrogi.

– A nie jest?

– Nie znaczy, że jest nam wrogi, tylko, że my nie rozumiemy sensu tych wydarzeń. On może być zatarty, ukryty przed naszymi oczyma, tak jak główne tematy podawane przez Ilúvatara w Wielkiej Muzyce zatarte były dysonansami Morgotha. Ale żaden z fałszów Nieprzyjaciela nie zmienił ostatecznego sensu przeznaczenia naszego i losu Ardy. Jest, jak miało być, i ja w to wierzę. Jest tak, jak chciał Jedyny. Arda została splugawiona przez nikczemność Morgotha, lecz przecież żadne zewnętrzne brudy nie zmieniają istoty rzeczy...

– Rilyanárë mój drogi... – westchnął. – Ja się wcale nie skarżę. Może jest tak, że widząc obecność tych „brudów”, jak to nazywasz, widzę chorobę, która toczy Ardę – ruszył ku plaży.

– Przyjdą Następcy i ją uzdrowią! – zawołałem za nim.

Zawrócił. Podszedł do mnie, ujął moją twarz w dłonie i wpatrzył się w moje oczy.

– Zmieniliśmy się – powiedział łagodnie. – Tak jak każdy upadek i błąd uczy dziecko i zmienia je, by dojrzało w mądrości. Lecz gdy wymagać od zbyt młodego elfięcia zbyt wiele jak na jego wiek, będzie popełniać błąd za błędem i zajdzie w nim szkodliwa zmiana, która zostanie jak skaza na jego duszy, gdy dorośnie. – Zabrał dłonie i odwrócił się.

Patrzyłem w błękitniejący horyzont i czułem, jak oczy zaczynają piec mnie od łez. Rainil mówił dalej:

– Przybyliśmy do Endoru, lecz nie odrobiliśmy zaległych lekcji. My jesteśmy dziećmi, które, wywyższając się ponad Opiekunów, uciekły z domu, pewne w swojej zarozumiałości, że same sobie poradzą.

– Jakoś sobie radzimy – powiedziałem.

– Jakoś! – prychnął.

Wpatrywałem się w morze. Musiałem przyznać, przynajmniej przed samym sobą, że na przekór wszystkiemu wierzyłem w opiekę Valarów, na przekór przysiędze Fëanára i słowom Eonwëgo. Może i byłem „dzieckiem”, które uciekło z domu, ale również „dzieckiem”, które naprawdę wierzyło, że rodzic idzie jego śladem i wciąż chroni przed upadkiem.

– Jedynie ta wiara właśnie pozwala mi żyć, że mimo skażenia świata, będącego źródłem samowoli Morgotha, świat ten zdąża do swojego określonego celu, takiego, jaki dla niego zaplanował Eru Ilúvatar. Jaką pomyłką w przeciwnym razie byłoby istnienie Eldarów, których los na zawsze złączony jest z Ardą?

– Nie dziwi mnie dlatego i nasza samowola, jest ona wprost pochodną nieposłuszeństwa Morgo...

– Przestań! Na Vardę Najjaśniejszą i Miłosierną Niennę, nie porównuj nas do... – urwałem.

Odetchnąłem głęboko, by się uspokoić, ogarnąć myśli.

Gdzie szukać światła niezbędnego do życia i wiary w to, że nie jesteśmy przeklęci? – zastanowiłem się. Skąd czerpać siłę niezbędną do przezwyciężania przeciwności losu i do ciągłej pełnej gotowości w oczekiwaniu na nieodwołalną wojnę?

Szukałem tych najjaśniejszych myśli, tych pełnych siły i wiary.

Lecz w wierze tej byłem odosobniony i czasami wydawała mi się słaba jak pajęcza nić.

W głębi duszy nie mogłem nie zgadzać się z moim przyjacielem w wielu sprawach, ale nie mogłem też pogodzić się z gorzką prawdą, którą chciałem widzieć inaczej. Czułem, że prawda ta odbiera nam potrzebne w tym świecie siły. Rainil był taki rzeczowy, taki pogodzony ze wszystkim, z polityką książąt fëanorejskich, z nową polityką rozejmu między dwiema gałęziami rodu Finwëgo, a nawet z naszym losem wygnańców.

– Przyjacielu – mówił spokojnie – zachowaliśmy się niedojrzale, opuszczając naszych Nauczycieli, lecz nie znaczy to, że i teraz mamy zachowywać się tak samo, zamykając oczy na wspomnienia naszych własnych czynów.

Przez chwilę milczeliśmy, a ja czułem się jak skarcone dziecko właśnie, będąc żywym przykładem prawdziwości jego słów.

– Okazaliśmy nieposłuszeństwo – zaczął znowu, ostrożnie dobierając słowa – ...albo, mówiąc dokładniej, podjęliśmy decyzję, której konsekwencji nie potrafiliśmy, z braku mądrości i wiedzy, przewidzieć... Ale to i tak nie zwalnia nas z konieczności podołania tym konsekwencjom.

– Chcę ci tylko zwrócić uwagę – powiedziałem – że nasza decyzja opuszczenia Amanu nie była nieposłuszeństwem. – Rainil bawił się źdźbłem trawy, wydawało mi się, że nie interesuje go moje zdanie, mimo to mówiłem dalej: – A skoro nie była sprzeciwem wobec woli Valarów, to uznanie nas za buntowników jest niesprawiedliwe.

Wstał. Otrzepał koszulę. Myślałem, że jest zły, lecz on nagle się zaśmiał.

– To są tylko wspomnienia – rzekł. – Wszystko wspomnienia. A my jesteśmy w tym momencie czasu i cofając się drogą wspomnień, nie wrócisz do Amanu. W ten ani w żaden inny sposób.

Nie mogłem uwierzyć, ale się uśmiechał.

Przewróciłem tylko oczami.

– Nie wytrzymam z tobą – burknąłem.

– Co ty powiesz? – mrugnął i błysnął zębami w uśmiechu.

Schodziliśmy ku plaży.

– A więc nigdy nie wrócimy?

– Co znaczy „nigdy”? – przesypywał piasek przez palce.

„Nigdy” – napisałem na piasku i wpatrywaliśmy się przez jakiś czas w to słowo.

– Mów, co chcesz – powiedziałem, zasypując tengwy szybkim ruchem ręki. – Ja wierzę, że Następcy będą wiedzieli więcej niż my, będą znali odpowiedzi na nasze pytania.

Wzruszył ramionami. Milczał.

– Wiem, co byś powiedział – kontynuowałem – że jak niby mogliby wiedzieć coś więcej niż Valarowie. Ja myślę, że i Valarowie wszystkiego nie wiedzą, jak mówił na wiecu Fëanaro. Młodsze Dzieci Ilúvatara nie w Amanie się narodzą. My tu przyszliśmy, by poznać od nich Prawdę.

Spojrzał na mnie z wątpiącym uśmieszkiem.

– Może oni dowiedzą się czegoś od Eru, czegoś nowego, czego Valarowie nie zdążyli usłyszeć, zanim zstąpili na Świat – dodałem.

– Obyś się nie rozczarował. – Wyciągnął z torby owoce i zaczął jeść. Wyczuł moje wzburzenie, spojrzał na mnie drwiąco. Rzucił mi jabłko i dodał: – No już! Biegnij ich szukać.

Żachnąłem się.

Coraz silniej wiało od morza. Wokół nas głośno krzyczały mewy, zawieszone na rozpostartych skrzydłach na wietrze nad falami.

Wstałem i ruszyłem ku wodzie. Fale zalewały mi stopy, wiatr rozwiewał włosy, mogłem być szczęśliwy w tej chwili. Ale nie potrafiłem. Nie umiałem oddzielić się od przeszłości i przyszłości, zamknąć się w małej przestrzeni tu i teraz. Zbyt wiele miałem wątpliwości, a wielu spraw nie chciałem wyjaśniać – musiałbym sięgnąć głęboko w siebie. A tego nie chciałem.

Idąc wzdłuż morza, Rainil śpiewał o Belegaerze i o pieśniach Ulma dudniących w głębinach, o srebrzystych rybach z Morskiego Królestwa, duchach wodnych przybierających postać pięknych kobiet o skórze iskrzącej się diamentowo i złociście, o pięknych pałacach podmorskich, których ściany wyłożone są macicą perłową. Jego niski ciepły głos współbrzmiał z miękkim szumem fal, i pomyślałem, że sam Ulmo usłyszał śpiew Rainila i z głębi fal grał dla niego na wielkich muszlach.

Wiatr znad wody nadymał moją tkaną srebrnymi nićmi tunikę, więc zamknąłem oczy i rozłożyłem szeroko ręce, wyobrażając sobie, że jestem ptakiem łapiącym oddech Manwëgo pod skrzydła. Poprzez szum morza dobiegały mnie słowa pieśni:

Łabędzie łodzie płyną w świetle odległych liści Laurelinu,

Eldarów żagle w dali mgielnej na falach błyszczą seledynu.

Ilmenu perły - rozpalone Silpionu krople - rozświetlają

rozległe plaże wygładzone palcami Ulma, lśniące blado.


Błękitnych płócien dłonią smukłą dotknąłem, w liny zaplątaną,

klejnoty z pluskiem wpadły w lustro, w ukwiałów liście, żółwi stado.

Wingildi wyszły rozbłyskując z pałaców, więc im skłońmy głowy

Błogosław nam, o Wielki Ulmo, zielonym płaszczem otulony... 


Była to pieśń Telerich z Zatoki Eldamaru [6], o okrętach zbudowanych przez srebrnowłosych szkutników. Słowa ledwo przebijały się przez szum morza i plusk fal rozbijających się o skały, a jednak słyszałem je wyraźnie, jakby woda wygrywała specjalnie dla tych słów ułożoną muzykę...

Ja jednak, zamiast piękna łodzi w poświacie gwiazd Vardy, ujrzałem biały statek, jakby okryty białym puchem w pianie fal, odbijający od przystani, lecz z krwią na skrzydłach, którą zmywała woda oblewająca kadłub – zraniony krwawiący łabędź. Daleko na brzegu niknące światła pochodni, wzburzone morze wchłaniające w siebie wszystkie dźwięki, ale wiedziałem, że tam w ciemności rozlega się rozdzierający szloch.

Stanąłem naraz i jakby uderzył we mnie zimny podmuch tego niewypowiedzianego słowa – Teleri.

Rainil wyprostował się, nagle poważny.

Opuściłem ręce i, nie patrząc na niego, odwróciłem się i ruszyłem w górę ścieżki. Po chwili usłyszałem śpieszne kroki za sobą, które jednak zaraz ucichły. Nie odwracając się, wspiąłem się aż do bramy z białego kamienia, przy której ścieżka łączyła się z północną drogą.

Teleri. Przypomniał mi właśnie o nich... Chociaż od przybycia tutaj, na górę Taras, obiecałem sobie nie wracać do nich wspomnieniami, sam nie potrafiłem od nich uciec. Od pięknych twarzy, srebrzystych włosów i oczu jasnych jak błyszczące szare perły. Białych dłoni otwartych w geście oznaczającym, że nie mają broni. Niektórzy z nich zresztą pierwszy raz w życiu ujrzeli blade klingi mieczy.

Ciężar na sercu stawał się nie do zniesienia, i byłem zły, wściekły, że tak czułem. To nie po raz pierwszy tak bolało mnie serce i wiedziałem, że każdy radził sobie z tym, co się stało, na swój sposób. Jedni po prostu żyli dalej, tłumacząc sobie, że aby ich pobyt na tej ziemi miał sens – muszą walczyć. W imię przysięgi Fëanára nie tylko jego synowie żyli tu dla zemsty. Pragnienie zemsty zaś było mocniejsze niż poczucie winy. I to pozwalało żyć. Ale niektórzy z nas stracili siły potrzebne do życia w niegościnnej krainie. Część z nich, jeszcze zanim Valarowie wynieśli na obszar Ilmenu nowe światło, opuściło swoje ciała. Przygnieceni smutkiem, bólem, żalem z powodu tylu śmierci ich braci – odeszli do Námo. Potem, gdy ta nowa ziemia została oświetlona, nabraliśmy sił i nadzieja wzmocniła nasze serca. Ten i ów szeptał, że może nie jesteśmy całkiem przeklęci i że łaska Valarów jest wielka, skoro wysłali swoje światło, by oświetlało nasze drogi. Owszem, było to jakieś pocieszenie.

W tym wszystkim, co ogarniało moją duszę, dominował gniew: bezsilny i wyprowadzający z równowagi. Nie mogłem się pogodzić z tym, że nie potrafię cofnąć tego, co się stało.

Rainil miał rację. Zmieniliśmy się tutaj, w Endorze. A raczej, wszystko, co zdarzyło się od momentu przemów pierworodnego syna Finwëgo na placu w Tirionie, wszystko nas zmieniło i zmienia wciąż. Prawdziwe są słowa syna Nandara i Elwen [7] – w Amanie byliśmy tylko elfiętami stawiającymi sobie pałace w ogrodzie rodziców. Wszelkie problemy i wątpliwości mogliśmy skonsultować z Potęgami silniejszymi i mądrzejszymi od nas. Teraz dopiero zrozumiałem, że tam nie ciążyła na nas żadna odpowiedzialność. Opowieści starszych elfów i powtarzane przez młodszych legendy traktowałem jako historie, które nigdy się nie powtórzą, jakby były to rzeczy wymyślone. Dotyczyły spraw tak odległych, że nie zaprzątałem sobie nimi głowy. Któż chciał myśleć o niebezpieczeństwach podgwiezdnego Endoru, gdy wokół łąki amańskie mieniły się wszystkimi barwami w świetle Dwóch Drzew?

Myślę, że większość z nas rzeczywiście sądziła, że mamy wiele czasu na to, by poznawać Ardę i chłonąć wiedzę o niej. Nie spieszyliśmy się z wypytywaniem o wszystko Tych, Którzy Przyszli ze Wschodu. A jednak złożyło się tak, że decyzję o odejściu podjęliśmy, zanim wzrośliśmy w siłę, zanim dorośliśmy duchowo do tego, by opuścić świetlisty ogród naszych Opiekunów. W pysze swej wzgardziliśmy ich opieką, zwąc ją więzieniem...

Potem, gdy już nie było odwrotu, gdy wybrzmiały ostatnie słowa Eonwëgo i dumna odpowiedź Fëanára, okazało się, że świat na zewnątrz jest większy, ciemniejszy i bardziej niebezpieczny, niż ktokolwiek z nas potrafił sobie wyobrazić. I to było szokiem, który zmienił na zawsze nasze dusze. Zaprawdę byliśmy jak dzieci, które obrażone, uciekają z domu, by stanąć naprzeciw dzikiej bestii.

Ci, którzy przeżyli lata ciemności i wojny, ci, których żył nie rozerwały potwory z Północy, których fëar nie zostały wydarte z ciał przemocą przez sługi Nieprzyjaciela – utwardzili swe serca i dłonie, a dusze ich spowił smutek bardziej gorzki i cięższy od najsmutniejszej pieśni Nienny.

Staliśmy się innym plemieniem. Ci, co nie przeżyli takiej trwogi i krwawej walki, nie zrozumieją tego, kim teraz jesteśmy.

Moje włosy swobodnie spływały na kołyszące się od wiatru wysokie trawy. Suche już, żółtawo-czerwone łodyżki cicho szeleściły i rozsypywały nasiona przy każdym dotknięciu. Przez chwilę, wpatrując się w owada, czepiającego się listka, pozazdrościłem mu braku świadomości problemów świata. Podniosłem głowę.

Rainil siedział na trawie, oparty plecami o wschodnią ścianę bramy. Patrzył w przełęcz, za którą widniała dolina Nevrastu, tam gdzieś, bardzo daleko, wśród moczarów i bagien, lśniło lustro Linaewen. Zaczął śpiewać, cicho:

W jezior perle – Linaewen, w czystej wodzie podniebnej

złoto-białe zakwitną wodne jaskry.

Ponad tafli powierzchnią tulipanów się pysznią

w drżącym lustrze Linaewen srebrne kwiaty.



Uśmiechnął się smutno, i jeszcze ciszej zaśpiewał, tylko ledwie słyszalnym szeptem:

– Chmury białe – pierwiosnki – chylą pąki wiatrowi

w wodnym bagien odbiciu nieba barwy.

Niech pokłonią się brzozy ponad turzyc kępami,

białe wyjdą korony z głębi wody

i srebrzyste gwiazdeczki nad Linaewen brzegami

pięknem swym mnie zachwycą w trawie skrytym... [8]


– Dziwię się czasem drgnieniom mego serca – szepnąłem – które związało się z Endorem wbrew mojej wielkiej tęsknocie za I Már Calassë Alduva [9].

Piosenka, którą nieraz słyszałem śpiewaną radośnie, teraz wydała mi się przejmująco smutna.

Rainil opuścił głowę i odczułem, że i jego serce rozdarte jest pomiędzy dwiema tęsknotami – dwiema miłościami rozdzielonymi smutkiem.

– Rozdzielonymi ostrzem miecza – odezwał się.

Wstał. Ruszył z powrotem w dół ku Morzu.

Ale ja zostałem jeszcze, bo potrzebowałem teraz spokoju tej łąki, pełnej drobnego, jakże beztroskiego życia. Może jednak tu doznamy uleczenia, przecież jest nadzieja i Pokój, choć strzeżony. A ten, który temu pokojowi zagraża, oblężony jest w swej twierdzy. Lecz strach wkradał się Noldorom w serca, bo wydawało się czasem, że Nieprzyjaciel drwi z nas. Siedzi przecież w swej wielkiej fortecy na północy, zbrojąc się i rosnąc w siłę. Kruchy jest pokój, którego bronią straże rozstawione wzdłuż Ered Wethrin.

I siedziałem sam przy bramie. Obok mnie skórzana torba z kawałkiem chleba zawiniętym w lnianą serwetę i dwoma jabłkami. Cień obszedł mnie dookoła, wydłużał się teraz, jakby wspiąć się chciał na zbocze góry. I myślałem wciąż o Telerich. Wciąż od ponad dwustu lat.

Pierwszych kilkadziesiąt lat było rozpaczliwym, prawie pozbawionym snu i odpoczynku koszmarem, szlochem, zagłuszanym polowaniem na obrzydliwe stwory Nieprzyjaciela. A one mnożyły się w całym Beleriandzie, tak że ziemia ta z początku napawała mnie obrzydzeniem, niczym padlina, którą toczy robactwo. I tylko łzy łykane bezgłośnie i bez drgnienia twarzy – wciąż paliły mnie solą. Wydawało mi się, że gorzki ich smak czuję całym wnętrzem. Więc klinga wykuta przez Curufinwëgo Fëanáriona lśniła – na ile mogła pod ciężkim i ciemnym niebem Endoru, brudna od czarnej posoki. I każdy chlust orkowej krwi towarzyszył każdej łzie, lecz piłem te łzy, jakby miały mi dodać sił, jakbym ze studni Vardy je zaczerpnął, bo ból serca był jedyną rzeczą, jaka mi pozostała i jedyną, jaką przekuwać mogłem na siły i na nienawiść. Więc zabijałem. Choć noc trwała nieprzerwanie, a dziś policzyłbym jej dwa razy po dwanaście lat walki – za każdego z zabitych Telerich napoiło ziemię wielu ze sług Morgotha.

Lecz nie ma takiej ceny, która by zadośćuczyniła choć jednej kropli krwi Eldara. I choć mięśnie twardniały z każdym obrotem gwiazd, a dłoń trzymała jelec, niby gałąź drzewa, co stalową obręczą żywych włókien owija się wokół skały, to dusza płakała bezustannie, chcąc wyrwać się z ciała. Lecz nie wracałem. Bo wiedziałem, że tam też już nie ma światła. Nie ma już Światła w Domu.

Gdy gwiazdy rozświetliły niebo, przyszedł chłód. Wstałem, spojrzałem w stronę Morza, w dół, gdzie na piasku siedziało dwóch elfów. Morze jednostajnie szumiało, obmywając plażę. Tylko kilka mew, krzycząc, poleciało w stronę wzgórz. Jakoś sobie radzimy, pomyślałem.

Na wieży błękitnym światłem – niezbyt mocnym, lecz bardzo wyraźnym – rozświetliły się okna, w czterech drewnianych ramach wstawionych w kamień. Nikłe noldorskie światło wobec potęgi morza. A ono styka się z tymi brzegami świata i dotyka tych, które porzuciliśmy.

Ruszyłem w stronę brzegu. Wiatr się wzmagał i woda coraz odważniej wdzierała się między skały. Hísiwë i Arëtáno na mój widok podnieśli ręce w geście pozdrowienia i ruszyli w stronę tarasów. Zatrzymałem się dopiero, gdy fala zmoczyła mi stopy. Ta woda w tej samej chwili obmywa brzegi Valmaru, pomyślałem, gładzi złoty piasek w Zatoce Eldamaru. Ta woda zmyła krew w przystani Alqualondë... I w niej jest ich krew.

Zgięty nagle wpół, wpadłem kolanami w mokry piasek, i zaraz fala zakryła mnie aż po uda. Opierając się na dłoniach, płakałem.

Dużo później, gdy klęczałem wciąż w wodzie i patrzyłem na zachód, a wiatr dawno wysuszył mi łzy, poczułem za sobą obecność.

Rainil. Czułem jego troskę i całe ciepło, jakie wysyłał ku mnie, ciepło niewyrażone słowami.

Wstałem i odwróciłem się. Stał przed najniższym tarasem, nie wiem, od jak dawna. Podszedłem. Jego szare oczy błyszczały w ciemności jak wszystkie gwiazdy, które kocham, a rozpuszczone ciemne włosy falowały z każdym podmuchem wiatru. Jeszcze nie czas mi wypatrywać światła Zachodu, pomyślałem, jak mam obok siebie światło, które rozgrzewa moją duszę.
Wspinając się na szerokie schody, wracaliśmy na górę do zamku.

Skierowałem się od razu do naszych pokojów, już na korytarzu ściągnąwszy mokrą tunikę. Rainil poszedł do naszej głównej sali, by od lampy wciąż palącej się na środkowej ławie zapalić małą oliwną lampkę. Gdy otworzyłem drzwi do komnaty, ciemność stanęła przede mną, nieprzenikniona i prawie że namacalna.

Czy to chłód nocy przejął mnie dreszczem, czy lęk?

Od ścian ciemnego korytarza odbił się stłumionym echem śpiew, smutny i tęskny.

Jak dobrze, że nie jestem tu sam, pomyślałem, w tym obcym świecie, w którym światło nie oznacza bezpieczeństwa, w którym nie ma Ogrodów Snów Lóriena, gdzie można by skryć się i uleczyć duszę.

Gdy stałem tak, znów zagubiony w obrazach i tęsknocie, nagle mój cień, urósłszy u mych stóp, czarną plamą skoczył prosto w komnatę.

I gdy serce zamarło we mnie, rzucone we wspomnienia walk w ciemności, ledwie stłumiłem krzyk w gardle. Ale w tej samej chwili zrozumiałem, że to Rainil stoi za mną z lampką w ręku. Mój cień zaś drżał na tkanym bogato arrasie wewnątrz komnaty, niby kryjąc się wśród drzew tkanych złotymi nićmi...

Odetchnąwszy z trudem, przeszedłem przez próg. Rainil cicho zamknął za nami drzwi, postawił na stole lampkę i zapalił zaraz od niej kilka świec. Rozstawił je tak, by oświetlały całe pomieszczenie. Zmyłem sól z ciała wodą z misy i się przebrałem. Wyszedł, po jakimś czasie wrócił z dzbanem wina rozcieńczonego wodą i koszykiem owoców.

I gdy siedziałem na brzegu łóżka wpatrzony w cienie na ścianach, podszedł i delikatnie wyjął mi z ręki srebrny grzebień. Potem równie delikatnie rozplótł mój warkocz, by pasmo po pasmie rozczesywać włosy.

Wybacz mi, przyjacielu – usłyszałem w głowie jego myśli – lecz nie moje słowa wypowiedziane dziś na plaży cię uderzyły, a twój strach przed wspomnieniami cię złamał.

Bo żywe są obrazy wspomnień i krew w nich rozlaną, wciąż ciepłą czuję na dłoniach – odpowiedziałem, również nie wypowiadając na głos ani jednego słowa.

Milczał. Słyszałem tylko cichy szelest własnych włosów przesuwających się przez zęby grzebienia.

Spróbowałem odszukać odpowiedź, lecz zamknął przede mną swój umysł. Nie przestał jednak mnie czesać, a ja, pod dotykiem jego dłoni, która w ślad za grzebieniem przesuwała się po włosach, uspokoiłem się.

Po jakimś czasie odłożył grzebień. Choć sam nie śmiałem podnieść oczu, wiedziałem, że na mnie patrzy.

– Zostaw Mandosowi rozliczanie twego czasu i uczynków, jakie popełniłeś w każdej chwili cielesnego istnienia – powiedział. – Zadręczając się, ciemnością zasnuwasz duszę i sam jej zadajesz ból, a do tego nie dano ci prawa.

– Po coś mi przypomniał? – zapytałem.

– I będę przypominał. I inni też będą przypominać. I ty sam nigdy nie zapomnisz – rzekł i poszedł do swojej części komnaty.

Przebierał się za filarem, stojącym pośrodku przejścia, które oddzielało od siebie dwie części pomieszczenia. Od kolumny do sąsiedniej ściany rozpięta była zasłona haftowana złotą i zieloną nicią. Słyszałem dźwięk otwieranego i zamykanego wieka od skrzyni, szelest tkanin.

Już wiedziałem, lub domyślałem się, dlaczego zaszyłem się w tej kamiennej jaskini: bo tu nie widziałem, jak zmieniają się w zawrotnym tempie noc i dzień, tu nie smucił mnie świat swym rozkładem, życie wzrastające rozpaczliwie szybko, życie rodzące owoce i umierające, by zrobić miejsce dla innego życia. Tu kamienne grube mury tłumiły wszystkie dźwięki, tu nie było słychać nawet szumu morza. Wcześniej sam się sobie dziwiłem, że nie wolałem przestronnej komnaty na którymś z wysokich pięter zamku, z oknami o grubych taflach barwionego szkła, za którymi rozciąga się widok na morze lub zielony stok góry. Jakbym chciał się schować w najciemniejszym kącie tej budowli, lecz nie wiedziałem, przed czym.

Cała nasza grupa w Vinyamarze... Nie rozmawialiśmy o tym, ale to, że zasiedliliśmy wszyscy tę samą część zamku i nawet nie spojrzeliśmy w stronę pałacyków zdobiących podnóże Tarasu, o czymś świadczyło. Nie obawialiśmy się żadnego bezpośredniego zagrożenia, a też nie byliśmy na tyle zżyci ze sobą, by pragnąć ciągłego swojego towarzystwa. To było coś innego.

– Rainil... – szepnąłem. Płomyk najbliższej świecy zachybotał, a wraz z nim drgnęły cienie.

– Słucham cię, a meldonya.

Ale nic nie powiedziałem.

Pomyślałem tylko, że nawet jeśli wszyscy się tak bardzo pomyliliśmy, to przynajmniej możemy czułą myślą uchronić nasze dusze przed zwątpieniem.

Cicho skrzypiało pióro po pergaminie. Rainil pisał przy świetle świec – wiersz lub pieśń, lub może jakieś usłyszane od Fanyalaurëgo opowieści.

Dziękuję, pomyślałem.

Na moment pióro się zatrzymało.

Uśmiechnąłem się.


Koniec pierwszej opowieści



[1] Turukáno – quenejski tytuł Turgona, od którego powstało jego sindarińskie imię w Beleriandzie.

[2] Nolofinwë – quenejskie imię ojcowskie, czyli oficjalne, Fingolfina.

[3] Sarafinwë – quenejskie imię ojcowskie, czyli oficjalne, Turgona.

[4] Morifinwë – quenejskie imię ojcowskie, czyli oficjalne, Caranthira.

[5] A meldonya (quen.) – mój przyjacielu.

[6] Całą pieśń, zatytułowaną "Pieśń Lindarów z Zatoki Eldamaru Lindalírë Eldamaro" można przeczytać tutaj.

[7] Nandaro i Elwen – rodzice Rainila.

[8] Wiersz o jeziorze Linaewen mówi o konkretnych gatunkach roślin rosnących na moczarach Nevrastu. Są to: złoto-białe wodne jaskry – jaskier wodny (Batrachium aquatile), tulipanów srebrne kwiaty – osoka aloesowata (Stratiotes aloides), pierwiosnki – okrężnica bagienna (pierwiosnkowate: Hottonia palustris), białe korony – grzybień północny (Nymphaea candida), srebrzyste gwiazdeczki – gwiazdnica błotna (Stellaria palustris).

[9] I Már Calassë Alduva (quen.) – Dom w Świetle Dwóch Drzew; nazwa osiedla pod Tirionem, gdzie mieszkał Rilyanárë.

3 komentarze:

  1. Przez twoje opowiadanie (czy może raczej dzięki niemu) przez chwilę spojrzałam na Noldorów nieco łagodniej niż zazwyczaj. I lubię głównego bohatera, zwłaszcza za jego skruchę, za to, że nie zapomniał, nie odgrodził się od tego. Poza tym pozytywnie mnie zaskoczył, bo po fragmencie, kiedy hmm...panowie Noldorowie troszkę się powywyższali nad innych, pomyślałam, że Rilyanare (przepraszam za brak znaków diakrytycznych, a nie chciałam skracać do formy: Rilyo, nie wiem czy można) pociągnie żarty dalej. A tu miła niespodzianka, speszony (i spuszczający wzrok) Sindar "sprawia", że tak samo zaczyna czuć się ten pozornie lepszy. W ogóle podoba mi się ta scena, i ten Sindar (będzie w kolejnych opowieściach?) i to, że czuć tę jego godność mimo że sam sprawia wrażenie szarej cichej myszki pośród tego towarzystwa.
    O twoich wierszach krótko - niedawno udało mi się w końcu przejrzeć całą zawartość WBMT i jeśli chodzi o wiersze, to twoje ujęły mnie najbardziej, stąd też między innymi mój wpis (za który, jeśli jest w którymś miejscu chaotyczny, przepraszam).
    Bardzo podoba mi się twój styl pisania, zwłaszcza ta poetyckość i niewątpliwie będę tu wracać, żeby poczytać jeszcze raz :)

    Niech wena Cię nie opuszcza. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ellena, bardzo dziękuję za komentarz. Bardzo mi miło czytać Twoje słowa, bo w Vinyamarze tylko morze i wiatr słychać, rzadko widuję tu gości. Może dlatego, że to wietrzne, deszczowe, ciche miejsce, niewiele się tu dzieje.
      Dziękuję też za miłe słowa o wierszach. Niewiele ich jest, lecz mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wena mnie odwiedzi i pozwoli napisać coś po noldorsku... :-). Jeszcze raz dziękuję, i zapraszam do przeczytania drugiej części, czyli "Wspomnień Hisiwego" (na górze w zakładkach, podzielone na części).
      Tak naprawdę od dawna mam prawie ukończoną trzecią część, ale jakoś do tego potrzebna mi jest nastrojowa jesień, by wygładzić i zdecydować się tu zamieścić.
      Pozdrawiam,
      Miriel

      Usuń
    2. Nie ma za co, to sama przyjemność i czytać, i komentować :) Miejsce może i ciche (mam wrażenie, że teraz ludzie to tylko ff do Sherlocka i innych popularnych czytają), ale za to przytulne (i mówię to ja z moją aquafobią ;)) i klimatyczne, i z pewnością jest co komentować :) Mam nadzieję, że reszta fandomu również tu zajrzy.
      Kolejne wspomnienia właśnie zaczęłam czytać :) Trzecia część? No cudownie :D (zaklina pogodę w myślach)

      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń