Ukłoniłem się, czując palące gorąco na policzkach. Zdałem sobie sprawę, że wszystko, co nas otacza, łącznie z roześmianym tłumem, jest tylko tłem. Że tylko my dwaj jesteśmy realni. Jego postać jaśniała, oczy zdawały się płonąć jak noldorskie lampy – błękitnym światłem. Byłem intruzem.
– Wezwała mnie tęsknota twojego serca, przyjacielu. Podążyłem ścieżką twojego marzenia – powiedziałem. – Pozwól mi ukoić twój ból, Maldanie.
A on zajrzał mi w duszę, przerzucał strony księgi moich wspomnień, sięgając daleko do dni młodości. I choć odruchowo zamykałem oczy, chcąc, jak dziecko, ukryć się przed jego wzrokiem, nie wzbraniałem mu wglądu w przeszłość. I otworzył najpiękniejsze stronice z mych lat spędzonych w Valinorze. I wszystko wokół nas się zmieniło...
Stałem na wzgórzu Corollaire, dłoń mamy lekko spoczywała na moim ramieniu. Złota Laurelin Malinalda była w połowie rozkwitu, tak że wszystko dokoła jaśniało jej ciepłym światłem. Silpion zaś spał obok, jego liście drżały okryte rosą, jakby ubrany był w suknię, na którą naszyto perły.
Staliśmy w pewnej odległości od Drzewa, lecz i tak, jak zadarłem głowę do góry, to widziałem nad sobą złotą ulistnioną koronę. Dech mi zapierało – z zachwytu i po wspinaczce na wzgórze. Byłem jeszcze małym elfięciem i był to pierwszy raz, jak zabrano mnie na Ezellohar.
Wtedy odkryłem ze zdziwieniem, że nie rzucam cienia, ponieważ światło unosiło się wokół mnie, rozbłyskało w powietrzu jak chmurki złotego pyłu. I zrozumiałem barwy nieba – nade mną złotosrebrzystego, dalej przechodzącego w połyskliwy błękit, nisko nad ziemią różowiejącego, zlewającego się z fioletowym okręgiem horyzontu.
Byłem w centrum świata.
Wiedziałem, że nie ma innego takiego miejsca i niedorzecznym wydawało mi się, by można było żyć z dala od światła.
Na głowie poczułem dotyk ręki ojca. Uniosłem twarz do góry i czułem, jak na policzkach osiada mgła pachnąca kwiatami i trawą i jak zaczynają kapać mi na głowę krople soku.
– Zobacz mamo! – zawołałem, pokazując jej umazane złotym płynem ręce. Mama śmiała się, sama ozłocona i piękna jak Varda, tata wziął mnie na ręce i zaczęliśmy schodzić ze wzgórza, a ja wycierałem wilgotne ręce o jego twarz i włosy, zostawiając na nich jaśniejące smugi...
Nie wiem, czemu, ale dla mnie obecne tło strony idealnie pasuje do tego właśnie fragmentu opowieści - chłodny błękit, szarość i łagodne, różowawe złoto. Opis snu elfa, rodziny z Valinoru, barw nieba z czasów Drzew - lubię takie szczegóły w każdego rodzaju fanfikach. Tutaj są logiczne, niemalże techniczne, a bardzo zgrabnie, poetycko opisane i płynnie wpasowują się w tolkienowski świat :]
OdpowiedzUsuń"a ja wycierałem wilgotne ręce o jego twarz i włosy, zostawiając na nich jaśniejące smugi…" pisząc tak sprawiasz, że Dwa Drzewa przestają dla mnie być mitem, czy wizerunkiem na starożytnej rycinie, a stają się prawdziwe. Na tyle, ze ktoś kiedyś je widział, dotykał i umazał się ich złotą rosą.
OdpowiedzUsuńTo niesamowite...
:)
Wiewiórko, bardzo dziękuję :-)
OdpowiedzUsuńNiuch, przepraszam, że tak późno i dopiero teraz dziękuję Ci za komentarz, dziękuję bardzo :-) Jest dla mnie bardzo miłe, że spodobało Ci się to, co piszę :-)
OdpowiedzUsuńPiękny opis światła :) Aż chciałoby się wskoczyć w to miejsce i chłonąć piękno wszystkimi zmysłami :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Porcelanko :-)
OdpowiedzUsuń